- Kategorie:
- Bałtyk Bieszczady Tour.1
- do miasta i na wieś.34
- pielgrzymki.6
- treningi i zawody.10
- wycieczki.23
- Z OPISEM I (ALBO) Z FOTKAMI.31
Bałtyk Bieszczady Tour
Sobota, 25 sierpnia 2012 | dodano: 31.08.2012Kategoria Bałtyk Bieszczady Tour, treningi i zawody, Z OPISEM I (ALBO) Z FOTKAMI
czas 70.44, rekord życiowy jazdy non stop. Zapraszam na relację:
Od Bałtyku po gór szczyty
Do Świnoujścia dojechałem przez Szczecin. Tam, w piątek 4.8. zjeżdżali się pierwsi uczestnicy zlotu rowerów poziomych. Przywitałem się zatem z kilkoma znajomymi a następnych kilkoro poznałem. Zostałem wyposażony w patenty np. batoniki można przykleić do fotelika albo kierownicy, w taśmę do przyklejenia tychże, w chusteczki mokre, dobre słowo i podniesienie na duchu.
W Świnoujściu byłem w piątek po południu, dostałem jako jedny numer startowy samoprzylepny (na kufer), a nie jak wszyscy materiałowy. 116 – ostatni. O 19.00 odprawa, a to rzecz ważna, więc uważnie słuchałem co robić aby nie zginąć na trasie BBT. Szczerze mówiąc bez GPSa bym sobie ciężko radził na trasie – to że był dostępny ślad do GPSa było dla mnie dużym ułatwieniem. Ja jeszcze w domu przerobiłem ten ślad na trasę, wgrałem go do mojego Gramina i podczas jazdy urządzenie pipczało i pokazywało jak dokładnie jechać – tak jak już jeżdżę ponad 6 lat.
Rano po szybkim śniadaniu udałem się na start honorowy z promu Bielik. Tam dostałem drugiego GPSa, tym razem nie do nawigacji, ale aby oraganizatorzy i kibice mogli śledzić w czasie rzeczywistym gdzie jestem. Chwilę przed startem schrzaniło mi sie zamykanie kufra „na gumkę”, więc trochę w nerwach inną gumką recepturką i taśmą izolacyjną zrobiłem prowizorkę na najbliższe lata.
Ze startu honorowego jako jedyny nie jechałem na start ostry, gdzie zawodnicy byli puszczani w grupach (kategoria OPEN) albo samotnie (kategoria SOLO), ale wystartowałem „prosto do Ustrzyk Górnych” – jak powiedział Robert, organizator tejże imprezy. Nie czekałem długo: jeszcze w granicach Świnoujścia wyprzedzila mnie pierwsza grupa kolarzy. Mimochodem potem już chyba nikt ich nie dogonił, sześciu z nich dojechało na metę z rekordowym czasem 35h 19min. Druga grupa też nie kazała mi na siebie długo czekać – gdzieś przed Wolinem pomknęli prędziutko, wołając tylko: „Powodzenia, Poziomko!” A potem następna, już nie cała, i następne a potem zaczęli mnie wyprzedzać soliści. Ja cały czas jechałem dość szybko jak na siebie, ze średnią 25km/h. Między Drawskiem Pomorskim a Piłą dwa razy próbowałem utrzymać się za jakąś grupką – zupełnie bez sensu zaczęłem dokręcać, ale i tak byłem bez szans. Przecież oni do mnie nadrobili jakieś 40, 50 min – a ja chcę utrzymać ich tempo. To nie ta klasa. To dokręcanie miało zgubny wpływ na moje kolana – poczułem jeszcze przed Piłą ukłucia. Tych sygnałów nie zignorowałem: zacząłem spokojną jazdę ze średnią 20km/h.
Wieczorem zobaczyłem, że nie działa mi moja przednia lampa. Tył się świecił, ale przód był ciemny. Pomyślałem, że to pewnie wina ładowarki baterii, którą już miałem podpiętą do dynama. Całe szczęście miałem czołówkę więc zamocowałem ją z przodu roweru i pojechałem 2 godziny w zapadajacych ciemościach do DPK (duży punkt pontrolny) przed Bygdoszczą. Byłem na miejscu o 21.45. Tu na mnie czekały moje rzeczy, wcześniej dane do bagażu, który był wieziony na ten punkt a potem do Iłży. Wziąłem prysznic, nałożyłem czyste ubranie. Odpiąłem ładowarkę i wrzuciłem w bety – nie będę korzstał, skoro odcina mi światło. Poszedłem spać choć wiedziałem że będzie trudno zasnąć. Rzeczywiście, cały czas przewałem się na łóżku, do tego miałem jakieś problemy żołądkowe. W pewnym momencie do pokoju weszła pani wprowadzając innego zawodnika, aby mu pokazać gdzie może się wykąpać i położyć:
- Tutaj ju jeden pan śpi.
- Wcale nie śpię.
- A to ciekawe, przed chwilą nie mogłam sie pana dobudzić.
- A to dla mnie dobra wiadomość. Czyli trochę pospałem.
Potem jeszcze usnąłem.
Przed 3 rano pobudka. Burza, która przechodziła nad nami kiedy zasypiałem, zrobiła wielką kałużę przy wzjeździe do zajazdu, której nie dało się obejść. Po raz kolejny doceniłem wygodę poziomki – na klasyce przejazd przez taką wodę skutecznie przemacza buty. Ja na poziomce jestem bezpieczny. Na trasie do Torunia z początku było sucho i fajnie, nad ranem zaczeło padać. Całą drogę jechałem w sandałach a gdy było zimno to jeszcze w skarpetach. Jak to ktoś powiedział: polski paszport uprawnia do założenia skarpet do sandałów. Mogłem sobie pozwolić na sandały właśnie z powodu wysokiego zawieszenia – woda tryskajaca spod kół nie chlapie na nogi. Mimochodem sandały to są moje najlepsze buty SPD, mam jeszcze takie turystyczne ale są miękkie i na trasy powyzej 100 km się nie nadają. Sandały na trasy powyżej 300 też się nie nadają, zaczynają palić podeszwy nóg, ale trochę ratowałem się właśnie tym, że mogłem raz jechać boso a raz w skarpetach.
Toruń, po 7 rano jestem na punkcie, bardzo miło, kawka, śniadanko. Wyruszam z grupą kilku kolarzy, jakiś czas jadę z nimi, ale potem odpadam: oni jadą szybciej. Znowu sam. Droga staję się gorsza a apogeum osiąga we Włocławku, dziury straszne. Z trasy mołam do szwagra i proszę go aby mi znalazł jakąś Mszę we Włocławku po trasie przejazdu. Wiadomości od niego nie przychodzą pomyślne, coś mu nie idzie internet. Na punkcie pytam się zatem włocławian gdzie taraz o 10.00 będzie blisko Msza. Dostaję propozycję podwiezienia do kościoła od Leszka. Na początku nie chcę, ale potem przyjmuję ofertę. Jedziemy do katedry, tam już kazanie, w mędzyczasie przychodzi sms oo szwagra z namiarami na kosciół gdzie za chwilę zaczynie się Eucharystia. Zastaję zawieziony na miejce. Pieśń na wejście mi przypomina że dziś 26. 8. Uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej. „Od Bałtyku po gór szczyty, kraj nasz płaszczem jej okryty” – jakże to współgra z trasą BBT. Na kazaniu walczę ze snem, a w kościele wygladam jak z innej bajki: w czerwonej koszulce i sportowych spodniach.
Z Włocławka ruszam piekną gładką trasą, spotykam Radka, który niepokoi się czy zdąży przed zamknięciem punktu w Gąbinie. Uswiadomił mi że jadę ocierając się o limit. Zaczyna się oglądanie infrastruktury rowerowej. Twardo oglądam ją z szosy. Raz tylko zjechałem na ścieżkę rowerową, która robiła slalom między drzewami i miała 10 % podjazdy – to wszystko obok normalnej szosy na równinie mazowieckiej. Potem zaczęły się i znaki zakazu jazdy rowerem. Taa... Alternatywą był ciąg pieszo-rowerowy z ludźmi na niedzielnej przechadzce. W Gąbinie punkt wyglądał jakby czekali tylko na mnie ostatniego, ale Oskar powiedział mi, ze jeszcze kilku ludzi za mną jest i będą czekać na wszystkich. Z trasy do Żyrardowa mało co pamiętam, za Mszczonowem zaczeła sie szarówka i nagle woła mnie ktoś z parkingu przy sklepie. To Wojtek i Kinga z Maciusiem, przyjechali z Ożarowa aby mnie wezprzeć. Chwilę rozmawiamy, konsumuję chałwę i w drogę. Do Grójca tiry, od Grójca nocna jazda po pustej drodze 3 klasy. Asfalt dobry, ale żadnych pasów – także ciemnica. W pewnym momencie jakiś koleś, który rozmawiał z kimś w wolno jadącym samochodzie, zaczyna za mą biec. Adrenalina zwiększa ciąg zmęczonych nóg. Potem to auto mnie mija ale nic złego nie było. Jazda za Białobrzegami po drodze obok ekspresówki to była już walka ze snem. Do Wsoli prze Radomiem przujezdżam 20 min. po północy, a północ była godziną zamknięcia punktu. Gdy powiedziałem o tym sędziemu, który zbudzony moim wejściem do hotelu, przyszedł zobaczyć kto to dojechał, on powiedział że i tak czekają na innych i żebym się nie martwił.
- Zjesz zupę, pojedziesz do Iłży, tam się wykąpiesz, odpoczniesz.
- Nie chcę zupy, nigdzie nie jadę, chcę tylko jedno: natychmiast położyć się spać na 2 godziny.
- Acha, dobra, to połóż się tutaj – pokazał na kanapę w holu hotelu, na której przed chwilą spał on.
- A pan?
- Ja sobie znajdę miejsce.
- Ok, dzięki.
Ległem.
Startuję koło 3 w nocy, po wypiciu kawy. Wcześniej w Żyrardowie dziewczyna nalała mi niedostateczne rozcieńczony jońciak, i tylko połowę go wypiłem, zatem dolałem sobie jeszcze ciepłej wody i dałem mój kamelbak (worek na wodę) do alumaty, którą miałem w kufrze „na wszelki wypadek”. Jadąc przez pusty w nocy Radom czuję wiatr w plecy. Jest dobrze. Do Iłży docieram rano (5.40), kąpię się i próbuję zjeść obiad na śniadanie. Ale gardło ściśnięte i kartofelki trudno wchodzą. Ruszam w trasę, ale przed Ostrowcem Świętokrzyskim muszę zjechać na stację bo mi się oczy kleją. Próbuję się zdrzemnąć 15 min, ale dzwoni siostra, bo widzi, ze stoję wiec chce dogadać ich przyjazd na metę w Ustrzykach. Kawa z ekspresu przegania sen. Wiatr w plecy dodaje skrzydeł i nadziei na ukończenie BBT w czas. Jadę przez Góry Słone. Podjazdy, zjady, potem Wisła. Na punkcie w Nowej Dębie Oskar uświadamia mi, że planując nawet 4 godziny na ostatnie 40 km przez góry mogę nie zdążyć. Koło Kolbuszowej widzę wielką chmurę, która mnie goni. Wzmagają się porywy wiatru, postanawiam koło sklepu przeczekać burzę. Ale burza idzie bokiem, spadło tylko kilka kropel. Przed Rzeszowem ugryzła mnie osa w łydkę. Nagle cały ból mięśni zgromadził się w miejscu użądlenia – fajna sprawa dla odmiany monotonii drogi.
Rzeszów to korek. W pewnym momencie nie da się jechać ulicami wiec zauważam istnienie ścieżek rowerowych. Karetka która właśnie przebjała się przez korek miała podobną prędkość co ja na ścieżkach i chodnikach. W Boguchwale za Rzeszowem kolejny punkt, nie zabawiam długo, bo właśnie odjeżdża grupa kolarzy. Jadę z nimi, przeganiam i czekam na nich na skrzyżowaniu, bo jak nic pojadą prosto zamiast w lewo. Rzeczywiście, pierwszy pojechał prosto, ale krzyknąłem i zawrócił. Na 9 % (a może 11 %) podjeździe mam poczucie, że sobie przebijam stopy na wylot – tak pali. Potem zjazd i gonię grupę. Doganiam, spada łańcuch. Znowu gonię, doganiam, ale czuję że nie mogę tak szarpać. Odjeżdżają mi. Mamy wiatr w plecy a ten pomaga im w trochę większym stopniu niż mi. Taka uroda poziomek: wiatr mniej przeszkadza ale i mniej pomaga.
W Brzozowie postanawiam zabawić dłużej, zjadam zupkę, udzielam się medialnie, próbuję spać ale tylko leżę, może jakieś pół godziny. Ruszam po zmroku i za parę kilometrów zaczyna się jazda górska, czyli wisienka na torcie BBT. Serpentyny za Zagórzem pokonuję jadąc slalomem, całe szczeście mało co jeździ. Ciemna noc, prędkość żołwia, spać się chce, cisza głucha. W pewnym momecie gaśnie GPS, zapasu baterii już nie mam, bo w głowie mam prawie pewność, że aparat fotgraficzny z jedną parą baterii został w Brzozowie. Po kilku km widzę stację. I to czynna w środku nocy, nie wierzę własnym oczom. Kupuje baterie i już wiem że jestem w Ustrzykach. Dolnych ma się rozumieć. Na punkcie kawka i szykuję się na zimnicę. W alumacie robię sobie dziurę na głowę i zakładam to pod kurtkę. Z 2 mniejszych kawałków robię ochraniacze na stopy, bo przecież jadę w sandałach, a nie mam drugich, grubych skarpet. Wyruszam na parę minut przed ekipą, która dotarła chwilę po mnie na punkt. Mówię im, że mnie dogonią na podjeździe. Jadę sam, noc ciemna, zasypiam, nic nie daje śpiewanie i wszystko inne co robię aby nie zasnąć. Zatrzymuję się i widzę że jestem na przestanku i jest ławeczka drewniana. Kładę na nią materacyk z fotelika i gapię się w gwiazdy. Po paru minutach słyszę głosy – dojechali do mnie. Wstaję, jadę z grupą, gadam jak najęty, wszystko byle by nie zasnąć. Podjazd za Czarną na górę nie jest strszny, jak go malują, bo ma profil taki, że co chwilę się trochę wypłaszcza. Zjazd z góry już o brzasku dnia. Ubranko termiczne z alumaty pomaga. Do Smolnika trzymam się grupy, potem już nie mam siły i gdy spada mi łańcuch podprowadzam rower kilka metrów pod górę. Teraz już wiem ze dojadę, dojdę nawet i zmieszczę sie w limicie. Jadę ostatnie 14 km. Trasa wygląda jakby była płaska ale przełożenia mam jak przy niezłej górce. Prędkość 9-11 km/h. Znowu zasypiam i jadę od rowu do rowu. Ustrzyki Górne, ostatni kilometr, dochodzą pierwsze smsy z gratujacjami, meta. Kilka osób klaszcze. Przejazd przez metę jest po kamieniach więc wstaję z roweru i przenoszę go w rękach. Koniec. Jest 6.44, 70 godzin i 44 minuty od startu. Nic nie robię, nawet nie śpię, nie myję się, jem co nieco. Jestem jak w amoku, rozmawiam z ludźmi, może nawet się uśmiecham. Większość dojechała wczoraj. Rozdanie pamiątkowych medali. Przed 12.00 znajduję Hotelik Biały, melduję się i po prysznicu idę spać. Dopiero wieczorem, na imprezie, na której jestem z siostrą i szwagrem dochodzi do mnie, że dałem radę. Bogu dzięki.
6.00 rano pobudka i idziemy ze szwagrem na Połoninę Caryńską. Nogi bolą, ale tylko nogi. Nie tyłek, nie ramiona, nie plecy. Ide w sandałach, przezornie odkręciwszy bloki.
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Od Bałtyku po gór szczyty
Do Świnoujścia dojechałem przez Szczecin. Tam, w piątek 4.8. zjeżdżali się pierwsi uczestnicy zlotu rowerów poziomych. Przywitałem się zatem z kilkoma znajomymi a następnych kilkoro poznałem. Zostałem wyposażony w patenty np. batoniki można przykleić do fotelika albo kierownicy, w taśmę do przyklejenia tychże, w chusteczki mokre, dobre słowo i podniesienie na duchu.
W Świnoujściu byłem w piątek po południu, dostałem jako jedny numer startowy samoprzylepny (na kufer), a nie jak wszyscy materiałowy. 116 – ostatni. O 19.00 odprawa, a to rzecz ważna, więc uważnie słuchałem co robić aby nie zginąć na trasie BBT. Szczerze mówiąc bez GPSa bym sobie ciężko radził na trasie – to że był dostępny ślad do GPSa było dla mnie dużym ułatwieniem. Ja jeszcze w domu przerobiłem ten ślad na trasę, wgrałem go do mojego Gramina i podczas jazdy urządzenie pipczało i pokazywało jak dokładnie jechać – tak jak już jeżdżę ponad 6 lat.
Rano po szybkim śniadaniu udałem się na start honorowy z promu Bielik. Tam dostałem drugiego GPSa, tym razem nie do nawigacji, ale aby oraganizatorzy i kibice mogli śledzić w czasie rzeczywistym gdzie jestem. Chwilę przed startem schrzaniło mi sie zamykanie kufra „na gumkę”, więc trochę w nerwach inną gumką recepturką i taśmą izolacyjną zrobiłem prowizorkę na najbliższe lata.
Ze startu honorowego jako jedyny nie jechałem na start ostry, gdzie zawodnicy byli puszczani w grupach (kategoria OPEN) albo samotnie (kategoria SOLO), ale wystartowałem „prosto do Ustrzyk Górnych” – jak powiedział Robert, organizator tejże imprezy. Nie czekałem długo: jeszcze w granicach Świnoujścia wyprzedzila mnie pierwsza grupa kolarzy. Mimochodem potem już chyba nikt ich nie dogonił, sześciu z nich dojechało na metę z rekordowym czasem 35h 19min. Druga grupa też nie kazała mi na siebie długo czekać – gdzieś przed Wolinem pomknęli prędziutko, wołając tylko: „Powodzenia, Poziomko!” A potem następna, już nie cała, i następne a potem zaczęli mnie wyprzedzać soliści. Ja cały czas jechałem dość szybko jak na siebie, ze średnią 25km/h. Między Drawskiem Pomorskim a Piłą dwa razy próbowałem utrzymać się za jakąś grupką – zupełnie bez sensu zaczęłem dokręcać, ale i tak byłem bez szans. Przecież oni do mnie nadrobili jakieś 40, 50 min – a ja chcę utrzymać ich tempo. To nie ta klasa. To dokręcanie miało zgubny wpływ na moje kolana – poczułem jeszcze przed Piłą ukłucia. Tych sygnałów nie zignorowałem: zacząłem spokojną jazdę ze średnią 20km/h.
Wieczorem zobaczyłem, że nie działa mi moja przednia lampa. Tył się świecił, ale przód był ciemny. Pomyślałem, że to pewnie wina ładowarki baterii, którą już miałem podpiętą do dynama. Całe szczęście miałem czołówkę więc zamocowałem ją z przodu roweru i pojechałem 2 godziny w zapadajacych ciemościach do DPK (duży punkt pontrolny) przed Bygdoszczą. Byłem na miejscu o 21.45. Tu na mnie czekały moje rzeczy, wcześniej dane do bagażu, który był wieziony na ten punkt a potem do Iłży. Wziąłem prysznic, nałożyłem czyste ubranie. Odpiąłem ładowarkę i wrzuciłem w bety – nie będę korzstał, skoro odcina mi światło. Poszedłem spać choć wiedziałem że będzie trudno zasnąć. Rzeczywiście, cały czas przewałem się na łóżku, do tego miałem jakieś problemy żołądkowe. W pewnym momencie do pokoju weszła pani wprowadzając innego zawodnika, aby mu pokazać gdzie może się wykąpać i położyć:
- Tutaj ju jeden pan śpi.
- Wcale nie śpię.
- A to ciekawe, przed chwilą nie mogłam sie pana dobudzić.
- A to dla mnie dobra wiadomość. Czyli trochę pospałem.
Potem jeszcze usnąłem.
Przed 3 rano pobudka. Burza, która przechodziła nad nami kiedy zasypiałem, zrobiła wielką kałużę przy wzjeździe do zajazdu, której nie dało się obejść. Po raz kolejny doceniłem wygodę poziomki – na klasyce przejazd przez taką wodę skutecznie przemacza buty. Ja na poziomce jestem bezpieczny. Na trasie do Torunia z początku było sucho i fajnie, nad ranem zaczeło padać. Całą drogę jechałem w sandałach a gdy było zimno to jeszcze w skarpetach. Jak to ktoś powiedział: polski paszport uprawnia do założenia skarpet do sandałów. Mogłem sobie pozwolić na sandały właśnie z powodu wysokiego zawieszenia – woda tryskajaca spod kół nie chlapie na nogi. Mimochodem sandały to są moje najlepsze buty SPD, mam jeszcze takie turystyczne ale są miękkie i na trasy powyzej 100 km się nie nadają. Sandały na trasy powyżej 300 też się nie nadają, zaczynają palić podeszwy nóg, ale trochę ratowałem się właśnie tym, że mogłem raz jechać boso a raz w skarpetach.
Toruń, po 7 rano jestem na punkcie, bardzo miło, kawka, śniadanko. Wyruszam z grupą kilku kolarzy, jakiś czas jadę z nimi, ale potem odpadam: oni jadą szybciej. Znowu sam. Droga staję się gorsza a apogeum osiąga we Włocławku, dziury straszne. Z trasy mołam do szwagra i proszę go aby mi znalazł jakąś Mszę we Włocławku po trasie przejazdu. Wiadomości od niego nie przychodzą pomyślne, coś mu nie idzie internet. Na punkcie pytam się zatem włocławian gdzie taraz o 10.00 będzie blisko Msza. Dostaję propozycję podwiezienia do kościoła od Leszka. Na początku nie chcę, ale potem przyjmuję ofertę. Jedziemy do katedry, tam już kazanie, w mędzyczasie przychodzi sms oo szwagra z namiarami na kosciół gdzie za chwilę zaczynie się Eucharystia. Zastaję zawieziony na miejce. Pieśń na wejście mi przypomina że dziś 26. 8. Uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej. „Od Bałtyku po gór szczyty, kraj nasz płaszczem jej okryty” – jakże to współgra z trasą BBT. Na kazaniu walczę ze snem, a w kościele wygladam jak z innej bajki: w czerwonej koszulce i sportowych spodniach.
Z Włocławka ruszam piekną gładką trasą, spotykam Radka, który niepokoi się czy zdąży przed zamknięciem punktu w Gąbinie. Uswiadomił mi że jadę ocierając się o limit. Zaczyna się oglądanie infrastruktury rowerowej. Twardo oglądam ją z szosy. Raz tylko zjechałem na ścieżkę rowerową, która robiła slalom między drzewami i miała 10 % podjazdy – to wszystko obok normalnej szosy na równinie mazowieckiej. Potem zaczęły się i znaki zakazu jazdy rowerem. Taa... Alternatywą był ciąg pieszo-rowerowy z ludźmi na niedzielnej przechadzce. W Gąbinie punkt wyglądał jakby czekali tylko na mnie ostatniego, ale Oskar powiedział mi, ze jeszcze kilku ludzi za mną jest i będą czekać na wszystkich. Z trasy do Żyrardowa mało co pamiętam, za Mszczonowem zaczeła sie szarówka i nagle woła mnie ktoś z parkingu przy sklepie. To Wojtek i Kinga z Maciusiem, przyjechali z Ożarowa aby mnie wezprzeć. Chwilę rozmawiamy, konsumuję chałwę i w drogę. Do Grójca tiry, od Grójca nocna jazda po pustej drodze 3 klasy. Asfalt dobry, ale żadnych pasów – także ciemnica. W pewnym momencie jakiś koleś, który rozmawiał z kimś w wolno jadącym samochodzie, zaczyna za mą biec. Adrenalina zwiększa ciąg zmęczonych nóg. Potem to auto mnie mija ale nic złego nie było. Jazda za Białobrzegami po drodze obok ekspresówki to była już walka ze snem. Do Wsoli prze Radomiem przujezdżam 20 min. po północy, a północ była godziną zamknięcia punktu. Gdy powiedziałem o tym sędziemu, który zbudzony moim wejściem do hotelu, przyszedł zobaczyć kto to dojechał, on powiedział że i tak czekają na innych i żebym się nie martwił.
- Zjesz zupę, pojedziesz do Iłży, tam się wykąpiesz, odpoczniesz.
- Nie chcę zupy, nigdzie nie jadę, chcę tylko jedno: natychmiast położyć się spać na 2 godziny.
- Acha, dobra, to połóż się tutaj – pokazał na kanapę w holu hotelu, na której przed chwilą spał on.
- A pan?
- Ja sobie znajdę miejsce.
- Ok, dzięki.
Ległem.
Startuję koło 3 w nocy, po wypiciu kawy. Wcześniej w Żyrardowie dziewczyna nalała mi niedostateczne rozcieńczony jońciak, i tylko połowę go wypiłem, zatem dolałem sobie jeszcze ciepłej wody i dałem mój kamelbak (worek na wodę) do alumaty, którą miałem w kufrze „na wszelki wypadek”. Jadąc przez pusty w nocy Radom czuję wiatr w plecy. Jest dobrze. Do Iłży docieram rano (5.40), kąpię się i próbuję zjeść obiad na śniadanie. Ale gardło ściśnięte i kartofelki trudno wchodzą. Ruszam w trasę, ale przed Ostrowcem Świętokrzyskim muszę zjechać na stację bo mi się oczy kleją. Próbuję się zdrzemnąć 15 min, ale dzwoni siostra, bo widzi, ze stoję wiec chce dogadać ich przyjazd na metę w Ustrzykach. Kawa z ekspresu przegania sen. Wiatr w plecy dodaje skrzydeł i nadziei na ukończenie BBT w czas. Jadę przez Góry Słone. Podjazdy, zjady, potem Wisła. Na punkcie w Nowej Dębie Oskar uświadamia mi, że planując nawet 4 godziny na ostatnie 40 km przez góry mogę nie zdążyć. Koło Kolbuszowej widzę wielką chmurę, która mnie goni. Wzmagają się porywy wiatru, postanawiam koło sklepu przeczekać burzę. Ale burza idzie bokiem, spadło tylko kilka kropel. Przed Rzeszowem ugryzła mnie osa w łydkę. Nagle cały ból mięśni zgromadził się w miejscu użądlenia – fajna sprawa dla odmiany monotonii drogi.
Rzeszów to korek. W pewnym momencie nie da się jechać ulicami wiec zauważam istnienie ścieżek rowerowych. Karetka która właśnie przebjała się przez korek miała podobną prędkość co ja na ścieżkach i chodnikach. W Boguchwale za Rzeszowem kolejny punkt, nie zabawiam długo, bo właśnie odjeżdża grupa kolarzy. Jadę z nimi, przeganiam i czekam na nich na skrzyżowaniu, bo jak nic pojadą prosto zamiast w lewo. Rzeczywiście, pierwszy pojechał prosto, ale krzyknąłem i zawrócił. Na 9 % (a może 11 %) podjeździe mam poczucie, że sobie przebijam stopy na wylot – tak pali. Potem zjazd i gonię grupę. Doganiam, spada łańcuch. Znowu gonię, doganiam, ale czuję że nie mogę tak szarpać. Odjeżdżają mi. Mamy wiatr w plecy a ten pomaga im w trochę większym stopniu niż mi. Taka uroda poziomek: wiatr mniej przeszkadza ale i mniej pomaga.
W Brzozowie postanawiam zabawić dłużej, zjadam zupkę, udzielam się medialnie, próbuję spać ale tylko leżę, może jakieś pół godziny. Ruszam po zmroku i za parę kilometrów zaczyna się jazda górska, czyli wisienka na torcie BBT. Serpentyny za Zagórzem pokonuję jadąc slalomem, całe szczeście mało co jeździ. Ciemna noc, prędkość żołwia, spać się chce, cisza głucha. W pewnym momecie gaśnie GPS, zapasu baterii już nie mam, bo w głowie mam prawie pewność, że aparat fotgraficzny z jedną parą baterii został w Brzozowie. Po kilku km widzę stację. I to czynna w środku nocy, nie wierzę własnym oczom. Kupuje baterie i już wiem że jestem w Ustrzykach. Dolnych ma się rozumieć. Na punkcie kawka i szykuję się na zimnicę. W alumacie robię sobie dziurę na głowę i zakładam to pod kurtkę. Z 2 mniejszych kawałków robię ochraniacze na stopy, bo przecież jadę w sandałach, a nie mam drugich, grubych skarpet. Wyruszam na parę minut przed ekipą, która dotarła chwilę po mnie na punkt. Mówię im, że mnie dogonią na podjeździe. Jadę sam, noc ciemna, zasypiam, nic nie daje śpiewanie i wszystko inne co robię aby nie zasnąć. Zatrzymuję się i widzę że jestem na przestanku i jest ławeczka drewniana. Kładę na nią materacyk z fotelika i gapię się w gwiazdy. Po paru minutach słyszę głosy – dojechali do mnie. Wstaję, jadę z grupą, gadam jak najęty, wszystko byle by nie zasnąć. Podjazd za Czarną na górę nie jest strszny, jak go malują, bo ma profil taki, że co chwilę się trochę wypłaszcza. Zjazd z góry już o brzasku dnia. Ubranko termiczne z alumaty pomaga. Do Smolnika trzymam się grupy, potem już nie mam siły i gdy spada mi łańcuch podprowadzam rower kilka metrów pod górę. Teraz już wiem ze dojadę, dojdę nawet i zmieszczę sie w limicie. Jadę ostatnie 14 km. Trasa wygląda jakby była płaska ale przełożenia mam jak przy niezłej górce. Prędkość 9-11 km/h. Znowu zasypiam i jadę od rowu do rowu. Ustrzyki Górne, ostatni kilometr, dochodzą pierwsze smsy z gratujacjami, meta. Kilka osób klaszcze. Przejazd przez metę jest po kamieniach więc wstaję z roweru i przenoszę go w rękach. Koniec. Jest 6.44, 70 godzin i 44 minuty od startu. Nic nie robię, nawet nie śpię, nie myję się, jem co nieco. Jestem jak w amoku, rozmawiam z ludźmi, może nawet się uśmiecham. Większość dojechała wczoraj. Rozdanie pamiątkowych medali. Przed 12.00 znajduję Hotelik Biały, melduję się i po prysznicu idę spać. Dopiero wieczorem, na imprezie, na której jestem z siostrą i szwagrem dochodzi do mnie, że dałem radę. Bogu dzięki.
6.00 rano pobudka i idziemy ze szwagrem na Połoninę Caryńską. Nogi bolą, ale tylko nogi. Nie tyłek, nie ramiona, nie plecy. Ide w sandałach, przezornie odkręciwszy bloki.
Rower:RaptoBike Midracer
Dane wycieczki:
1008.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
K o m e n t a r z e
SAC: rządzisz... Moje gratulacje! Jak się to czyta to człowiek ma ochotę sam spróbować swoich sił ;)
A to wcale niekoniecznie jest takie proste, także... No po prostu - ZROBIŁEŚ TO!!! :D
storm - 20:15 sobota, 20 października 2012 | linkuj
A to wcale niekoniecznie jest takie proste, także... No po prostu - ZROBIŁEŚ TO!!! :D
storm - 20:15 sobota, 20 października 2012 | linkuj
Historyczny przejazd :). Gratuluję i życzę więcej takich spełnionych marzeń.
offensivetomato - 06:16 poniedziałek, 10 września 2012 | linkuj
Gratulacje ! :-)
Może zobaczymy się na starcie za dwa lata ? :)
poziomy - 22:13 niedziela, 9 września 2012 | linkuj
Może zobaczymy się na starcie za dwa lata ? :)
poziomy - 22:13 niedziela, 9 września 2012 | linkuj
Jeszcze raz gratulacje!:)
Dałeś radę w czasie a to spełnienie marzeń nie jednego z nas.:) nahtah - 14:32 piątek, 7 września 2012 | linkuj
Dałeś radę w czasie a to spełnienie marzeń nie jednego z nas.:) nahtah - 14:32 piątek, 7 września 2012 | linkuj
gratuluję dotarcia do mety. Widziałem maszynę "na żywo" w Płotach. Prezentowała się bardzo ciekawie. W trasie pewnie niejeden marzył, żeby się zamienić na rowery i wyciągnąć choć trochę na fotelu ;-)
4gotten - 18:19 czwartek, 6 września 2012 | linkuj
Ciasno z czasem było ale się zmieściłeś :) pozdrawiam i gratuluję!!
WuJekG - 17:06 czwartek, 6 września 2012 | linkuj
Komentuj